środa, 18 grudnia 2013

Miało być iście świątecznie, a było łzawo i z posklejanymi rzęsami

Chłopaki nie płaczą, za to kobiety owszem! Taki sobie stereotyp, który zawsze przełamywałam z moim tatą. On – etatowa, rodzinna beksa; ja – niewzruszona na ślubach, rocznicach, narodzinach dzieci, a co dopiero filmach czy książkach! I tak sobie żyłam i byłam dead inside, jak Chandler Bing.



Zawsze najbardziej kochałam jego postać i utożsamiałam się z nim najmocniej. A gdy zobaczyłam ten odcinek, uświadomiłam sobie, że jestem robotem, tak jak on.



Jedynie co się nie zgadzało – to koniec odcinka (niestety nie znalazłam tego fragmentu w lepszej wersji, ale chodzi o sam moment od 2:20):


Okazało się, że w Chandlerze otworzyły się wrota, co mnie miało się nigdy nie zdarzyć. Jakież było me zdziwienie, gdy i we mnie coś pękło. Choć nie pamiętam dnia, w którym wszystko się zmieniło, nie odnotowałam konkretnego momentu w mojej przeszłości, który otworzył te szczelnie zatrzaśnięte na jakieś tysiąc zamków wrota. Ot tak szeroko się rozwarły i wszystko się zmieniło.

I tak sobie dziś pochlipuję, przy każdej możliwej okazji. Gdy moi bliscy są szczęśliwi, albo się kłócą. Gdy Skra Bełchatów przegrywa, gdy nielubiany przeze mnie Thomas Morgenstern wywraca się po skoku, albo gdy czytam o śmierci Paula Walkera – to przynajmniej są realne wydarzenia! Ale Ryana zostawiającego Brennan w moich „Kościach” (wersja książkowa) przeżywałam przez trzy dni, tak samo - upragniony ślub Bootha i Brenna („Kości” - serial) nie mógł obyć się bez mego wzruszenia. „Szkoła uczuć”, oglądana po raz tysięczny – okazuje się, że nagle na niej też mogę się popłakać.

Mój płacz ma jeszcze jedną dziwną cechę – lubi towarzyszyć innym czynnościom. Niezliczoną ilość razy płakałam, zagniatając ciasto, albo też prasując. Nie pytajcie dlaczego, bo nie mam zielonego pojęcia. Tak jak nie wiem, dlaczego dziś, podczas finału akcji Oddaj MiSie, gdy najśmieszniejszy Mikołaj, jakiego w życiu widziałam (brawo Seweryn:P) wręczał dzieciakom prezenty i wszyscy się cieszyli i śmiali, aż tu nagle Białas postanowił sobie zaszlochać. Mój organizm jest mistrzem wybierana sobie najidiotyczniejszych miejsc i chwil do płaczu… good for me!

Nie wiem z czego to wynika i myślę, że nigdy się nie dowiem. Muszę sobie z tym po prostu radzić, bo pogodzona już jestem. Widocznie emocjonalność stała się jedną z moich dominujących cech. A jak już Wam kiedyś pisałam – uczę się akceptacji siebie właśnie takiej, więc i tego zmieniać nie będę. Chyba nawet bym nie była w stanie, przecież ze łzami jeszcze nikt nie wygrał. Przynajmniej mi się to nie udało!

A tak jeszcze na marginesie - do dziś ulubionym powiedzonkiem mojej rodzinki jest: przecież Ty nigdy nie płaczesz! Sarkastycznie i trafnie, choć gdy stoję przed nimi zalana łzami, z pandami pod oczami, to jednak średnio mi do śmiechu. A poza tym – nie oszukam nikogo  - moje niepłakanie odeszło w niepamięć i dziś to ja jestem najbardziej płaczliwą i emocjonalną, najczęściej wzruszającą się osobą w rodzinie i noszę szpilkę wpiętą do kosmetyczki, by ratować, sklejone łzami rzęsy, gdy otwarte wrota dają o sobie znać poza domem!

Kochani, nie płaczcie – no chyba, że ze szczęścia. I mam nadzieje, że w końcu uda mi się napisać coś o świętach, bo próbuję już drugi raz, ale zawsze się okazuje, że jest jednak coś innego.



2 komentarze:

  1. Wiem co czujesz. Bo miałam tak samo. Byłam kamieniem, a łzy spływały pode mną niewidoczne. Teraz płaczę, ze szczęścia, ze złości, przy piosenkach czy książkach. Jeśli to ma nam ulżyć to czemu nie? Dalej wstydzę się swoich łez. Ale jest garstka osób, które widzą mnie w tych chwilach. I wtedy nie muszę się niczego wstydzić. pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też zdarza mi się uronić łzę, gdy Skra przegrywa :p

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Twój czas :)